Date: 10th June 2012
Event: Orange Festival
Venue: Pepsi Arena
City: Warsaw
Country: Poland
Support: see timetable
Tracklist:
1. World’s On Fire
2. Breathe
3. Jetfighter
4. Omen
5. Poison
6. Thunder (Dubstep)
7. Dogbite
8. Voodoo People
9. Firestarter
10. Run With The Wolves
11. Spitfire / Spitfast
12. Omen (Reprise)
13. Invaders Must Die
14. Diesel Power Beats
15. Smack My Bitch Up
Encore:
16. Take Me to The Hospital
17. AWOL
18. Out Of Space
19. Their Law
Extra info:
Timetable:
18:00 Clock Machine
18:30 Power Of Trinity
19:00 Kamp!
20:10 Ms Lauryn Hill
22:00 The Prodigy
00:00 Groove Armada (DJ Set)
Review by Paweł Piotrowicz (Polish):
[…] W chwili, gdy na scenę wychodzili The Prodigy, doś gęsto zapełnione wcześniej “miasteczko festiwalowe” niemal zupełnie opustoszało. Nikt nie miał ochoty na piwo czy piłkarzyki, za to kto żyw chciał się jak najszybciej znaleźć pod sceną, nie bacząc na to, że z nieba znowu zaczęły lać nawet nie fontanny, a wodospady wody – taka aura utrzymała się zresztą do samego końca.
Brytyjska grupa zagrała u nas już po raz dziewiąty, ale zrobiła to w taki sposób, jakby był to debiut – tak nafaszerowanego energią rave’owo-rockowo-industrialnego koncertu nie było w Warszawie od dawna. Zwracała uwagę świetna forma, wokalna i kondycyjna, wokalisty Keitha Flinta, choć i wspierający go Maxim Reality żadnej zadyszki nie łapał. Panowie zaserwowali show, jakiego długo się nie zapomina, pełen znakomicie komponujących się z muzyką laserowych efektów świetlnych.
Żaden koncert The Prodigy nie mógłby obyć się bez wielkich hitów, jak “Breathe”, “Firestarter” i “Take Me To The Hospital”, ale tym razem usłyszeliśmy też kilka zwiastunów nowej płyty – “Jetfighter”, “Dogbite” czy “Awol” zabrzmiały mrocznie i ciężko, choć z oczywistych względów nie były aż tak entuzjastycznie przyjęte. Kulminacją zabawy był wspólny podskok zespołu i widowni w “Smack My Bitch Up”. Zresztą, na całe na dwie godziny płyta stadionu zamieniła się w olbrzymią dyskotekę, skaczącą i falującą tysiącami ciał, ukrytych pod pelerynami. Rzęsisty deszcz dopełnił dzieła, ale wątpliwe, by komukolwiek to przeszkadzało.
Na szczęście tym razem wszystko dobrze brzmiało, czego trochę brakowało przy o wcześniejszych występach. W ogóle można podpisać się pod zdaniem, że Orange Warsaw Festival to impreza udana, nawet jeśli pozbawiona własnej gatunkowej tożsamości – tyle czy musi być to problemem w czasach, w których jakiekolwiek szufladki mało kogo obchodzą?
Wieczór zakończył, podobnie jak cztery lata temu, występ elektroniczno-tanecznej Groove Armady, wzbogacony tysiącami laserowych efektów świetlnych. Ze względu na późną porę, na płycie stadionu Legii zostali tylko najtwardsi zawodnicy, prawdziwie nieprzemakalni.
Poster:
Photos from the show:
Leave a Reply